poniedziałek, 29 kwietnia 2013

15 dzień

Jak ja uwielbiam takie dni.... (czysta ironia). Koniec wolnego od szkoły, zaś trzeba wstać rano by zaprowadzić dziecko do szkoły. W nocy czysta udręka. Nie mogłam spać, co chwilę się budziłam, nawet koszmary mi się śniły (dawno tego nie było). Rano wyglądałam jak z planu Walking dead. 

Otworzyłam oczy, moja lewa noga jako pierwsza ześlizgnęła się z łóżka na podłogę i już wiedziałam, że najprawdopodobniej ten dzień nic radosnego nie będzie mi miał do zaoferowania. Tak więc śniadanie, prysznic, odrobina porządków, obiad i już zakładałam trampki na nogi, gotowa do wyjścia, gdy nagle dostałam smsa, że próba się dzisiaj nie odbędzie, ponieważ nasza najdroższa perkusistka zapomniała o wizycie u dentysty. Zęby rzecz święta, jak bez nich jeść?
Korzystając że buty już miałam na nogach, wyszłam tylko wrzucić list do skrzynki, co by go czymprędzej dostarczyli, bo głodny czytania, mój mały kuzynek po drugiej stronie europy już czeka :)

Dziś akcja "czyścimy lodówkę". Uwielbiam takie akcje! Raz na jakiś czas zbiera się tam mnóstwo nie dokończonej żywności, albo poprostu niewykorzystanej, bo "się kupiło i się zapomniało". Tak więc zrobiłam coś na kształt sajgonek. 




Nie mniej jednak sajgonki to się chyba powinno smażyć w głębokim tłuszczu. Moje były właściwie improwizacją na temat sajgonek. W środku tarta marchewka, rzepa, cebula, szczypiorek, pietruszka, koperek, pokrojojne w drobną kosteczkę tofu naturalne, ryż sprzed kilku dni i prażony sezam, który pozostał po ostatnim sushi.  Razem ze słodkim sosem sojowym - to poprostu pychota! Bez smażenia, bez pieczenia, zwykły namoczony papier ryżowy :) Polecam!




Zobaczymy, cóż ten dzień jeszcze przyniesie, oby nic przykrego. Korzystając z braku próby, zabieram się za czytanie książki...

niedziela, 28 kwietnia 2013

14 dzień - DWA TYGODNIE

Dziś mija drugi tydzień mojego wegetarianizmu. Ze świadomością, że nie jem już mięsa i ryb, z każdym dniem czuję się co raz lepiej na duchu. Na razie nie napotałam żadnych trudności na swej drodze, ani żadnych komplikacji. Domownicy wspierają mnie, nie kręcą nosem i szanują moją decyzję, a to w sumie jest najważniejsze, ponieważ nie jestem w tym momencie "na swoim utrzymaniu", można tak powiedzieć.

Momentami czas płynie szybciej, ale tak ogólnie to płynie wolno, bo co raz bardziej tęskno mi za domem, rodziną, przyjaciółmi i moją lepszą połową.

By poprawić sobie humor posprzątałam dziś w pokoju. Wyeksponowałam rzeczy, które ładnie go ozdabiają, ale wcześniej były schowane pod bałaganem. Kupiłam też małego kwiatka. Oczywiście ma już imię (to moja obsesja, nadawać kwiatom imiona). Nazwałam go Erika. Nie pytajcie czemu. Intuicyjnie pasowało mi Erika. Była już Luiza, Wioleta, Izabela, a teraz jest Erika. Poprzedniczki umarły, mimo iż podlewałam je regularnie i dbałam o nie. Niestety w pokoju mam jedno okno, od strony ulicy, a światło przysłaniają mi budynki naprzeciwko. Mało tego światełka jest, więc tym razem spytałam panią w kwiaciarni o takiego zielonego przyjaciela, który przetrwa małą ilość słońca. Jak narazie dzielnie się trzyma :)

Na targu pojawiły się truskawki. Cholera trochę drogie, ale cóż, i tak nie ja za nie zapłaciłam, więc razem z moją małą podopieczną pozwoliłyśmy sobie na odrobinę luksusu w piątek. Tak więc kotajl z mleka sojowego truskawek i bananow, POEZJA!



Znów stresy pojawiły się. Przede mną trzy koncerty które sen mi z oczu spędzają. Wiem , że będzie dobrze. Innej opcji nie ma. Mimo wszystko wciąż ten głupi stres. Odbiera chęci do działania i całą radość...

środa, 24 kwietnia 2013

10 dzień

W mojej głowie roi się od zmartwień. Kumulacja sprawiła, że na chwilę wyrzuciłam je z głowy, lub poprostu odseparowałam, zapominając o całym bożym świecie, popijając koktajl z melonów i mleka sojowego, podczas gdy w tle przyjemne i zmysłowe "dancing in the moonlight" smashing pumpkins....

Ostatnie dni zawiadomiły mnie subtelnie, że wielkimi krokami zbliża się kolejny ryzys dietowy. I oto nadszedł. Niedość, że waga przestała spadać (dietę utrzymuję wciąż tak samo), to jeszcze apetyt, że ohoho! Zjadłabym konia z kopytami, najlepiej z żółtym serem i keczupem.  Ale nie dam się. Zbyt daleko zaszłam, żeby teraz to wszystko szlag trafił. Poza tym, na kolejny kryzys byłam psychicznie przygotowana. Jeden już przetrwałam, przetrwam i drugi. 

Pogoda za oknem woła do mnie "chooooodź, no choooodź na dwór, zrób coś". Ale ja ograniczam się tylko do tego co muszę, poza tym siedzę w domu, skulona na fotelu w kłębek i albo czytam albo słucham smutnawej muzyki i tak mija dzień. W międzyczasie jeszcze coś upichcę, a przyznać muszę, że ostatnio moja fantazja do improwizacji mnie nie zawodzi. 

Tak więc dziś pieczone "kotlety" z czarnej fasoli (bez jajka). Nie potrafię dokładnie powiedzieć z którego przepisu blogowego je wytrzasnęłam. Co i rusz natrafiałam na przepisy jakiś wegetriańskich kotletów z fasoli, które połączyły mi się w głowie w jedną całość i z nutką improwizacji wyszło coś takiego:



Byćmoże nie wyglądają jakoś rewelacyjnie, ale w smaku były niesamowite. Dodałam mnóstwo posiekanych ziół, drobno posiekanej cebulki i czosnku. Poprostu rewelacja. 

Powoli zbliżam się do końca 10go dnia mojego wegetarianizmu :)




poniedziałek, 22 kwietnia 2013

8 dzień

Kurcze no, ten pierwszy tydzień wegetariański minął tak szybciutko, bezboleśnie  przyjemnie. Zaczęła mnie rozpierać swego rodzaju duma, że przestałam jeść mięso. Może to tylko tydzień, ale dla mnie to już coś :) 
Wciąż powolutku chudnę, czuję się rewelacyjnie.  Ostatnio byliśmy na zakupach, odwiedziłam sklep ze zdrową żywnością i muszę przyznać, że byłam wniebowzięta. Pierdylion rodzajów tofu i kotletów sojowych. Ten sklep cały jest rewelacyjny. To właściwie jest takie duuuże stoisko w hali targowej, podzielone na dwie części - jedna to warzywa i owoce tylko z produkcji eko-bio, a druga to nabiał, kasze, mleko, sery, chemia, orzechy, wszystko! ale tylko eko-bio. Rewelacja. Zaopatrzyłam się w paczkę kotletów sojowych, filety z tofu w styly japońskim i orientalnym oraz karton mleka sojowego :)

Tak więc wczoraj dokładnie nastapił mój debiut z tofu.... PY-CHO-TA!!! Trochę się go bałam, że mi nie posmakuje, a tu konkretne zaskoczenie, mało że posmakował, jestem zachwycona ! 

Dziś w końcu wypróbowałam jakiś przepis blogowy. Moją uwagę ostatnio skupiły pieczone pierogi z TEGO      przepisu. To jeden ze wspaniałych wegetariańskich kulinarnych blogów, który bardzo chętnie odwiedzam ( Vegan VicTorry ) Jak pierwszy raz zobaczyłam te pierogi na zdjęciu to aż mi ślina pociekła. Dziś nie było bata! całe przedpołudnie wolne, będziem lepić!!!

No i zrobiłam! W trzech wersjach. Jedne były ze szpinakiem i tartym starym francuskim żółtym serem, drugie z tartą marchewką i imbirem, trzecie zaś wyłącznie z pieczarkami (bez soli, bez pieprzu, bez niczego, bo to wersja dla dziecka :).  Nie miałam mąki pełnoziarnistej, więc do ciasta poza zwykłą mąką dodałam dokładnie zmielone płatki owsiane i siemie lniane (plus odrobinke oregano dla smaku). W sumie jest to nawet prostsze od zwykłych pierogów które idą potem na wodę, ponieważ te gotowane trzeba dokładnie zlepiać, by podczas gotowania się nie rozkleiły. Z pieczonymi nie ma tej obawy :) Wyszła z tego rewelacja, a "moi francuzi" byli zachwyceni :)  Oto efekt mojej pracy:




Lepienie tych pierogów i to, że tak wspaniale wyszły, niesamowicie poprawiło mi humor :) 



sobota, 20 kwietnia 2013

6 DZIEŃ

Wstałam dziś wybitnie lewą nogą. Mój wyraz twarzy od rana bełkocze coś w stylu "dobijcie mnie, proszę, albo zejdźcie mi zdrogi poprostu".  Naprawdę nie mam pojęcia skąd biorą się takie dni. Pogoda piękna, na śniadanie pyszna owsianka, słońce oświeca twarz, jest sobota, jest WEEKEND, dziś do roboty tylko próba popołudniu... czym tu się niepokoić, denerwować?  A jednak czuję się, jakby chodził za mną jakiś mały chochlik i wbijał mi szpilkę w plecy.

Wczoraj wybrałam się do dobrze zaopatrzonego supermarketu i kupiłam dwa opakowania tofu naturalnego z produkcji bio oraz dwa dziwne kotlety sojowe z pieczarkami.. W sumie to będzie mój debiut z tofu :) Nigdy go nie próbowałam... Ale zostawię go sobie na jutro. Dziś na obiad kuskus ze szpinakiem, marchewką, czosnkiem, cebulą, pietruszką i curry, tarte buraczki i do tego ten dziwny kotlet :)



Wierzycie w to, że żołądek może się kurczyć jesli coraz mniej jemy? Bo ja ewidentnie odnoszę wrażenie, że mój się skurczył. Poważnie! Jem ostatnio jak wróbelek, kompletnie nie czując głodu. Podoba mi się ten nowy styl żywieniowy. Od dłuższego czasu czuję się o wiele lepiej. Nie mówię tutaj tylko o tych 6 dniach wegetariańskich, ale w ogóle odkąd zaczęłam się odchudzać. Gdy przypomnę sobie jak kiedyś się odżywiałam.... słodki Jezu. Jak można taki tryb życia prowadzić. A potem się człowiek dziwi że chodzi ciągle zmęczony, na nic nie ma siły, energii, kiedy na śniadanie wcina biały chleb z masłem żółtym serem, pomidorem i majonezem. No przecież to jest porażka.

Powiem Wam, jako ciekawostkę, że ostatnio moja siostra (która nie jada mięsa) z koleżanką wybrały się na wycieczkę do Karpacza. Panie w pensjonacie na hasło "wegetarianka" najwidoczniej spanikowały, kompletnie nie wiedząc co jej dać do jedzenia. Przykładowo gdy w menu znajdowało się spaghetti bolońskie, moja siostra dostała na talerzu suchy makaron i jajko sadzone :D heheh niesamowite!

Na koniec przedstawiam Wam moją nową miłość, Agnes Obel :




czwartek, 18 kwietnia 2013

4 DZIEŃ I KONKRETNY WYNIK :)

Jak w tytule - to już mój czwarty wegetariański dzień :) Jest świetnie. 

Ponadto podjęłam próbę przez tydzień jeść na śniadanie owsiankę. Nigdy nie jadłam owsianki. Heh wiem, to brzmi dziwnie, ale to prawda. Ale każda osoba, która się choć trochę profesjonalnie odchudza, wie doskonale jakie to niesie za sobą korzyści. Tak więc (troszeczkę za namową chłopaka), rozpoczęłam tydzień z owsianką :) Wczoraj w wersji bananowej, dzisiaj jabłkowo cynamonowej. 
Zrobiłam również porządek w pewnej tajemniczej szafce w której nikt nie wie do końa co się znajduje. Herbaty, kawy, przyprawy, kasze, makarony, ciecierzyca, kuskus, semolina, sezam, siemie lniane, czekolady, mleko kokosowe, koncentraty pomidorowe, pasta z awokado, hermetycznie pakowane ciemne pełnozarniste chleby. Kurcze no same dobre rzeczy! A największą niespodzianką była duża paczka jagód Goji, schowana pod całym stosem różnych dziwnych specyfików. Tak więc dziś do owsianki dodatkiem były jagody Goji :)
Wczoraj przeżyłam pewnego rodzaju próbę. Po wypiciu niemałej ilości alkoholu, głodna, trafiłam przypadkiem na grilla u znajomych. Kurcze no, wegetariański to on nie był. Poza kiełbasami, karczkiem, kawałkami cielęcinki i bagietką, na stole znajdowała się tylko sucha sałata i pomidor. Pachniało to mięso jak szalone. 

I nie zjadłam go :)

Ale jednak największy powód do radości przysporzyło mi dzisiaj stanięcie na wagę po śniadaniu. Otóż, moi drodzy, oficjalnie stwierdzam SCHUDNIĘCIE 10 KG :)
Ten wynik sprawia, że poprawia mi się samopoczucie i dodaje i wiary w siebie i w dalsze osiągnięcia, naprawdę! Walczyłam o te 10 kg w sumie od stycznia i po tym czasie stwierdzam, że w moim przypadku, to z czym mam największy problem przy diecie to CIERPLIWOŚĆ. Tak, bo za wszelką cenę chciałabym jak najszybciej widzieć efekty swojej pracy, to jednak jest niemożliwe. Ale dziś... dziś zostałam solidnie nagrodzona za swoją cierpliwość i wytrwałość :) 

"z nadzieją patrzę na jutro"


na koniec mój dzisiejszy wegetariański obiad :)






poniedziałek, 15 kwietnia 2013

1 DZIEŃ!

Pozornie to dzień jak co dzień. Pobudka, śniadanie, sprzątanie, pranie, obiad, trochę ćwiczeń, prysznic, rower, kolacja i o to jestem. Coś jednak różni ten dzień od pozostałych i to bardzo.

Już od dawien dawna zastanawiałam się nad przejściem na wegetarianizm. Zawsze tak bardzo się rozczulałam nad tymi wszystkimi biednymi zwierzętami, które w okrutny sposób są chodowane, zabijane niehumanitarnie. Nie będę teraz opowiadać o szczegółach, o których pełno w przeróżnych artykułach czy reportażach, bo jeśli zacznę to się rozpłaczę. Ale mimo mojego szczerego smutku i współczucia, bardzo smakował mi pieczony kurczaczek na talerzu, stek z grilla czy smażona rybka... Dość z hipokryzją. 
Nie będę dłużej wspierać tego krwawego biznesu. Dziś, gdy to ogłosiłam publicznie, usłyszałam : "z tobą czy bez ciebie, on i tak się będzie napędzał". Nosz kurcze, jeśli wszyscy tak będziemy myśleć, to nic nigdy się nie zmieni!!! Nie można tak myśleć. Nawet jeśli rzeczywiście, przez moją skromną osobę nic się nie zmieni, to przynajmniej JA będę miała czyste sumienie i tysiące innych ludzi, którzy myślą trzeźwo.

Tak więc dzisiaj pierwszy dzień. Z mięsem nie będzie tak trudno jak z rybami i owocami morza. Nie często jadam mięso. Może raz w tygodniu? Za to ryby prawie codziennie, ale one też zasługują na miłość. 


Zmieniając delikatnie temat, pragnę nadmienić, że schudłam już 8 kilogramów :) Czuję się o wiele lepiej i znów ćwiczę regularnie i wiosna zawitała i w ogóle cóż za piękny czas nadchodzi!!!

piątek, 12 kwietnia 2013

bezsens

jak w tytule. Bezsens mnie dziś dopadł. Sama nie wiem o co mi konkretnie chodzi. Przez moment czuję , że mam ochotę nie rozmawiać dzisiaj z nikim, a za chwilę wprost przeciwnie - chciałabym z kimś porozmawiać, z kimkolwiek. To chyba trochę samotność. Nie czuję dziś chęci do zrobienia czegokolwiek. Naprawdę.

Gdy się rano budzę, przez chwilę nie otwieram oczu i wyobrażam sobie, że jestem w domu. Swoim domu. Ale potem w końcu je otwieram i czar pryska. Wraca rzeczywistość.

Dziś na obiad pieczona ryba , ziemniak i standardowo ukochana sałata vinaigrette. Na wieczór kolacja już gotowa - zupa krem z rzepy i cebuli. Coś pysznego...

środa, 10 kwietnia 2013

ciężkie życie łakomczucha

Czasami naprawdę żałuję, że nie urodziłam się w ciele kogoś, kto cały czas jest szczupły, nie tyje, może jeść co chce, a i tak będzie wyglądać tak samo. Moje życie to ciągła walka z kaloriami. Schudnąć jest mi niesamowicie trudno, za to przytyć to tylko kwestia dwóch dni i już mogę być o kilogram w górę. Naprawdę niesamowite. Niesamowite jest to, ile czasu w ciągu dnia spędzam na myśleniu o tym co zjeść, ile kalorii, jak wyglądam w tych spodniach, czy ludzie myślą że jestem gruba, czy ja jestem gruba, czy to piwo to nie zadużo kalorii na wieczór, ble ble ble... No przecież to jest paranoja. Ludzie mówią "najważniejsze, żeby polubić siebie, zaakceptować siebie taką, jaką się jest". O tak, napewno, zgadzam się w 100 procentach, że to jest cholernie ważne i własnie w tym problem, że ja siebie kompletnie nie akcptuję, nie podobam się sobie w ogóle. czuję się cholernie źle w swoim ciele, ot co! To jest właśnie powód do odchudzania. Ale nie tylko do odchudzania, tu chodzi o zmianę stylu życia i sposobu myślenia. Bo co mi po tym, że się "przemęczę, schudnę te kilka kilo", a potem znów będę popełniać te same błędy? Muszę nauczyć się zdrowo odżywiać i czerpać z tego przyjemność. Muszę wbić sobie do głowy, że niskokaloryczne i przede wszystkim ZDROWE jedzenie to NIE JEST KARA, ani żadna "mordęga".

Nawiązując do tego wątku, chcę Wam przedstawić kilka zdjęć moich posiłków z ostatnich dni. Pichcąc starałam się bardzo dokładnie liczyć kalorie i używać duuużo warzyw. Ostatnio na moim talerzu królują: szpinak, buraki i kiszona kapusta :)

było domowe sushi... muszę przyznać, że nabieram wprawy . Ogórek, papryka, awokado, sezam, łosoś, surimi.


Pieczony łosoś, kuskus ze szpinakiem, marchewką, curry, na mleku kokosowym i sałata vinaigrette. Po tym obiedzie nic nie zostało! :)
 A to moja improwizacja :P Filet z tuńczyka, duszony ze szpinakiem, marchewką i pomidorami w mleku kokosowym, z dodatkiem curry. Uwielbiam takie połączenia, naprawdę!
 Z tego jestem dumna najbardziej! Czyż nie wygląda pięknie? Dietetyczna tarta ze szpinakiem, szynką, marchewką, pomidorem i odrobiną sera
W tym momencie jak to piszę, w piearniku siedzi pizza. Dziecko chciło pizzę, rodzina chciała pizzę, trzeba robić! Taka na wypasie. Oliwki, karczochy, te sprawy... :)

Ostatnio bardzo wiele się w moim życiu dzieje. Nie mam czasu przeczytać nawet jednego rozdziału książki, bo ciągle jakieś coś. Koncerty, próby, spotkania, goście, sprzatanie, pracowanie, próby, koncerty i tak w kółko. A jak już mam chwilę dla siebie, to jestem tak zmęczona i zajęta rozmyślaniem o tym co najcięższe, że nie mam siły robić czegokolwiek. Trzecia część "Grey'a" leży na półce od ponad tygodnia nie ruszona. Eh.  Wiem, to wszystko brzmi jak narzekanie, ale jak to sobie poukładam w głowie i podsumuję, to w sumie same pozytywy. Lepiej cały czas coś robić, niż leżeć i oglądać "The walking dead"....

Tak na koniec humorystycznie: W hali targowej otworzą wkrótce nowe stoisko:
"król kaszanki" - "65 rodzajów kaszanki"  :D

poniedziałek, 18 marca 2013

poszarpane nerwy

Och cóż to był za weekend. - to pierwsze zdanie brzmi tak, jakbym miała wspaniały weekend, pełen radości , imprez, spotkań... Niestety nie dokońca. Owszem, był intensywny. Sobota cała wyczerpała mnie doszczętnie, zamiast iść na koncert wieczorem, wróciłam do domu, padłam na łóżko, posapałam chwilę z moją lepszą połową na skyp'ie i zasnęłam. Natomiast niedziela, ehh niedziela.
W niedzielę rano obudziłam się niezwykle wypoczęta i zadowolona. Owszem, trochę poddenerwowana naszym pierwszym koncertem, który zamiast w sobotę, miał się odbyć w niedzielę wieczorem, ale mimo wszystko zadowolona, pełna pozytywnej energii, entuzjazmu. Gdy wyciągnęłam gitarę z futerału (gitarę którą mi pożyczono), zamarłam. Przestałam na moment oddychać. Główka złamana. 
Praktycznie nie ma w tym mojej winy. Teoretycznie jednak jest, bo gitara była pod moją opieką. To jest totalna katastrofa. Nie jest to bylejaka gitara za kilkaset złotych - niestety...

Tak, jakbym mało miała nerwów, tak ta sytuacja dołożyła mi dziesięć razy więcej. Ba! Sto razy więcej! W panice zaczęłam płakać, a mój umysł rozpadł się na tysiąc kawałków, z czego każdy odleciał na inną planetę. 
Zewsząd usłyszałam "to nie katastrofa! nikt nie umarł, to nie katastrofa!" (...)

Stojąc, pijąc wodę, czekając aż nasza grupa zostanie wywołana, żeby zacząć grać, próbowałam znaleźć sposób na opanowanie nerwów. Bezskutecznie. Nogi mi się trzęsły, ręce telepały. Mimo iż cały czas piłam wodę, w ustach miałam ciągle sucho. Możnaby to było wytłumaczyć, gdyby to był mój pierwszy koncert w życiu, niestety trochę ich już było i za każdym razem jest to samo. 
Na moje szczęście, gdy usiadłam, zaczęliśmy grać i po pierwszym utworze zdałam sobie sprawę z tego, że wszystko idzie dobrze, a ludzie uśmiechają się do nas z aprobatą i wtedy nerwy odpuściły. Zaczęłam grać i śpiewać z pełną przyjemnością, strając się to robić tak, jakbym grała tylko dla siebie w domowym zaciszu. 
Podsumowując, koncert wypadł fantastycznie, zwłaszcza, że był to nasz pierwszy koncert i tylko po dwóch próbach! I nawet w szale euforii "pokoncertowej" na chwilę przestałam myśleć o tej biednej nieszczęsnej gitarze. 

Dieta idzie mi wspaniale. Schudłam już łącznie 7 kilogramów. Ostatnio zauważyłam, że coś zaszybko lecę z wagi... Nie, nie głodzę się, jak jestem głodna to jem. Tak, jem dużo warzyw, owoców, chude mięso, ryby, węglowodany, piję mnóstwo wody, dużo ćwiczę, biegam. Ale mimo wszystko jakoś to jest troszkę dziwne, że ostatnio tak szybko zrzucam kilogramy. Może rzeczywiście, dieta 1200 kcal robi robotę?

piątek, 15 marca 2013

wielkie pozytywne zdziwienie

Nie sądziłam, że ten dzień w moim życiu kiedykolwiek nastapi, ale nastąpił - polubiłam biegać.  Ta czynność zawsze kojarzyła mi się z ogromnym wysiłkiem, męką, potem, "bolącą tchawicą" (bo tak to sobie nazwałam). Jednak wystarczyło poprostu zacząć to robić systematycznie, żeby przejść z męki w przyjemność. 

Tak, własnie przyjemność, bo teraz jest to dla mnie przyjemnością. Uświadomiłam to sobie dzisiaj. W zamiarach miałam iść na basen, popływać, ale wtedy wyobraziłam sobie bieganie, tą trasę, którą zawsze pokonuję, muzykę "w uszach", spokój... i coś w środku mnie powiedziało "Ty przecież wolisz iść pobiegać zamiast na basen". To wprost niesamowite, jestem na tym świecie już ponad 22 lata i pierwszy raz poszłam pobiegać bo zwyczajnie miałam na to ochotę ! I biegałam więcej i wróciłam do domu odprężona i uśmiechnięta, głodna niesamowicie! Jak niesamowicie smakuje obiad po takim bieganiu...  Dziś na talerzu zagościła pieczona rybka, wczorajsze odtłuszczone pure i pieczona cykoria :) Czuję się tak lekko, wspaniale!

Podczas biegania zazwyczaj towarzyszą mi takie utwory jak "Take a look around" Limp Bizkit lub "Last Resort" Papa roach. Heh uwierzcie mi, że obecnie na codzień nie słucham tych zespołów, to przeszłość z czasów pierwszej liceum, nie mniej jednak wciąż je lubię i okazały się dla mnie wspaniałymi muzycznymi motywatorami. Dziś jednak w słuchawkach leciały takie klimaty:




czwartek, 14 marca 2013

na dobry początek dnia...

Wczoraj stwierdziłam, że muszę zacząć urozmaicać swój jadłospis. Przecież to, że jestem na diecie wcale nie oznacza, że muszę jeść surowe nieprzetworzone warzywa i gotowane jajko....

Zaczęłam szperać w internecie, w poszukiwaniu inspiracji. Ku mojej wielkiej radości, roji się tu od blogów kulinarnych w stylu fit. Szczególnie upodobałam sobie ten bardzo popularny "Feed me better" (wstawiłam go w linki po prawej stronie, gdyby ktoś nie znał, ale wątpię).
Nie bez powodu jest taki popularny - jest poprostu świetny. Dziewczyna, która go prowadzi wkłada w to dużo pasji, serca i radości - to widać od razu. Przeglądałam tego bloga chyba z godzinę, a oczy świeciły mi się jak pięciozłotówki :))))

Generalnie ja kocham omlety... ale "przecież to smażone!". Że też ja nigdy nie wpadłam na to, że omlet można w prosty sposób upiec! Zainspirował mnie ten przepis na dietetyczn fritatę z warzywami:

http://feed-me-better.blogspot.fr/2013/02/dietetyczna-frittata-z-warzywami.html

Jednak u mnie był to poprostu omlet z szynką, papryką i estragonem, lecz pieczony na papierze. No poprostu genialne! Smaczne, sycące, bez grama tłuszczu. Muszę przyznać, że takie śniadania poprawiają mi humor z rana. Plus oczywiście smsy, które zaczynają się słowami "Dzień dobry moja piękna.." :)


Śnieg powoli topnieje w pięknym słońcu. Mam nadzieję, że to naprawdę ostatni śnieg przed wiosną. Tęsknię za ciepełkiem. Za chwilę wybieram się na długi spacer. Potrzebuję tego spaceru jak nigdy. Żeby znów wszystko powoli przemyśleć, spacerując w rytmie muzyki,  uwierzcie mi, mam o czym myśleć. Spokój, cisza, tylko ja i muzyka, rzeka...

Przedstawiam Wam Pana Bałwana, ktory wczoraj został stworzony na naszym podwórku (śnieg przy odwilży jest idealny do lepienia bałwanów). Fajny, co ?


środa, 13 marca 2013

pierwsza próba

Kosztowało mnie to wiele nerwów, ale warto było. 
Pierwsza próba nowego muzycznego projektu za nami. Nie było tak źle, dużo ekspresji, emocji, radości i śmiechu. Problem w tym, że został nam narzucony termin pierwszego koncertu - ta sobota! Mieliśmy dopiero pierwszą próbę... W sobotę czeka mnie niezły maraton. Najpierw o 14 próba w szkole muzycznej z dzieciaczkami, potem próba generalna przed koncertem, potem koncert, potem 5 piw, kilka kiepów i spać. Heh. Ale to dobrze, przynajmniej nie będę miała znów argumentów na to, że w moim życiu nic się nie dzieje, bo prawdą jest, że ostatnio dzieje się bardzo dużo. 


Jak widać na załączonym wyżej obrazku, zima wciąż napiera jak szalona. Naprawdę nie cieszy mnie to. Nie mogę iść pobiegać, bo jest cholernie ślisko i zimno. Najgorszy jest ten wiatr. Miasto nie zadbało o sól na chodnikach, prawdopodobnie dlatego, że spodziewają się szybkiej odwilży....

Na łamach tego oto bloga, chciałabym ogłosić oficjalną informację dotyczącą stanu mej wagi: ważyłam się dziś PO śniadaniu i schudłam łącznie 5 KILOGRAMÓW :) Jestem z tego tytułu bardzo bardzo szczęślliwa. Okrągła piątka to już coś! :)

Czasami chodzimy do pubu który nazywa się "Cafe Jean". Przyjemny lokal. Zawsze, jak szłam do toalety, zastanawiało mnie to na ścianie:


wtorek, 12 marca 2013

znowu?!

a co to jest?


Zawsze cieszyłam się ze śniegu. No ale kurcze, 12 marca?! Tydzień temu chodziłam w katanie dżinsowej, z cienkim szaliczkiem, w trampesiach, a tu dzisiaj co? 30 cm śniegu! Mój umysł już nastawił się na wiosnę, na ciepełko. Nawet pościel przebrałam na wiosenne barwy! Rozczarowanie bolesne.

Ach ta Francja, ledwo co śnieg napadał i miasto umarło. Ulice puste, autobusy i pociągi nie jeżdżą, a w szkołach odwołano lekcje. Te dzieci tutaj to mają naprawdę fajnie. Każda środa wolna od szkoły, ciągle jakieś ferie, jakieś wakacje, święta, itd. Trzeba więc było wybrać się do parku, by ulepić bałwana....
Kolejne zaś rozczarowanie - śnieg owszem, jest, ale za żadne skarby nie da się z niego zrobić bałwana. Niedość że skurwiel mokry i zimny, to jeszcze formować się go nie da.  To nic, można przecież tarzać się w śniegu, odśnieżać chuśtawki, robić alejki... Ciekawe ile kalorii spala się podczas zabaw z dzieckiem na śniegu? :P

Jeszcze dziś nie wykonałam swych ćwiczeń. Wciąż zwlekam, czekając nie wiem na co. Ustaliłam (sama ze sobą), że jak w przeciągu godziny nie najdzie mnie na nie ochota, to wykonam je wbrew sobie.

Obiadek ciekawy. Francuzi jadają kaszankę, o tak, kaszankę, z czymś co nazywają "kompot". Jednak nie jest to tym samym, co my nazywamy "kompot". Dla nich kompot, to obrane, pokrojone jabłka, wrzucone do garnka z odrobiną wody (pół szklaneczki), gotowane na małym ogniu, potem rozciapciane widelcem (bez dodatku tłuszczu, czy cukru). Z czymś takim (zamiast ziemniaków) jadają kaszankę. Ciekawe co? Niestety kaszanka, to coś, czego za chiny do ust nie włożę. Więc alterntywą dla mnie było jajko z szynką, przyrządzone w dziwnym czymś, zakupionym w Londynie. Na jabłka i sałatę z octem balsamicznym przystałam ochoczo :)


poniedziałek, 11 marca 2013

przeprowadzka

Postanowiłam zrobić małą przeprowadzkę blogową. Zaczęłam na innym serwisie, jednak blogger zdecydowanie go przebija, tak więc kto mnie nie zna i chce poznać, zapraszam, a kto zna - zapraszam ponownie. 

Dużo się zmieniło ostatnio w mym życiu. Mam na myśli moje sprawy. Odwiedziłam rodzinę w Polsce, co, muszę przyznać, było niezwykłą przyjemnością. Szykuję się do trzech koncertów, które sen mi z oczu spędzają ostatnimi czasy. 

Jednak mimo wszystko dieta nie przerwana. Nigdy nie udało mi się wytrzymać tak długo, więc może teoria mojej drugiej połowy, na temat tego, że ten rok będzie magiczny i przyniesie wiele dobrego, zdaje się być prawdziwa?

Sama nie wiem. Staram się wierzyć w to, bo to też jakiś rodzaj motywacji - żeby go nie zawieść. 

Odkryłam ostatnio, że bieganie pomaga mi rozładować napięcie, które siedzi gdzieś wewnątrz mnie. Któregoś pięknego dnia w moim życiu lekarz oznajmił mi, że cierpię na nerwicę, która objawia się dość częstym poczuciem niepokoju. Ot tak poprostu, niepokój, stres. Wczoraj pewna osoba poirytowała mnie swoim zachowaniem, moje nerwy, duszone w najciemniejszych zakamarkach, sięgnęły szczytu. Wkurwiłam się, wrzuciłam dresy na pupę, słuchawki na uszy i wybiegłam z domu. Biegałam więcej niż zwykle, co generalnie wcale nie oznacza niewiadomo jakich wyników. Gdy dopadło zmęczenie, spacerowałam. Spacerując, zwiedziłam miejsca tego śmiesznego małego francuskiego imasteczka, o których nie miałam pojęcia. Jakaś dziwna fabryka, nawet dwie, opuszczone tereny po fabryce, ogrodzenia pod napięciem, dziwnie szczekające psy, rzeka, barka, most... Wróciłam po prawie 3 godzinach, zmęczona jak dziki dzik, ale rozluźniona i uspokojona. 

Niesamowite uczucie. 

Namiętnie zaczęłam liczyć kalorie. Nowa zabawka, zwana smartphonem, zainspirowała mnie. Pobrałam całkiem przyjemną aplikację, która byćmoże niektórym wyda się śmieszna i niepoważna, tak jak moim "współlokatorom". W tej aplikacji loguje się swoją wagę, wzrost, wiek, obwód w pasie, preferencje żywieniowe, jaki rodzaj ćwiczeń lubię, jakich nie lubię, jakich nie mogę wykonywać. Następnie każdego dnia zaznaczamy ile, czego i kiedy zjedliśmy, a aplikacja podsumowuje kalorie. Staram się być bardzo dokładna i obrałam dietę do 1200u kalorii. Jak narazie wychodzi. Oprócz tego bardzo podoba mi się opcja biegania z tą aplikacją. Telefon łączy się wtedy z satelitą (dżipiesy, te sprawy, których nie ogarniam zbytnio), mierzy prędkość z jaką się przemieszczam, gdzie się udaję i ile wtedy spalam kalorii. Oczywiście wcześniej muszę zaznaczyc po jakim terenie biegnę itd.

Nie sądziłam, że taka śmieszna aplikacyjka może być tak motywująca :)



dla spragnionych zdjęć, mój dzisiejszy obiad: