Ostatnie dni zawiadomiły mnie subtelnie, że wielkimi krokami zbliża się kolejny ryzys dietowy. I oto nadszedł. Niedość, że waga przestała spadać (dietę utrzymuję wciąż tak samo), to jeszcze apetyt, że ohoho! Zjadłabym konia z kopytami, najlepiej z żółtym serem i keczupem. Ale nie dam się. Zbyt daleko zaszłam, żeby teraz to wszystko szlag trafił. Poza tym, na kolejny kryzys byłam psychicznie przygotowana. Jeden już przetrwałam, przetrwam i drugi.
Pogoda za oknem woła do mnie "chooooodź, no choooodź na dwór, zrób coś". Ale ja ograniczam się tylko do tego co muszę, poza tym siedzę w domu, skulona na fotelu w kłębek i albo czytam albo słucham smutnawej muzyki i tak mija dzień. W międzyczasie jeszcze coś upichcę, a przyznać muszę, że ostatnio moja fantazja do improwizacji mnie nie zawodzi.
Tak więc dziś pieczone "kotlety" z czarnej fasoli (bez jajka). Nie potrafię dokładnie powiedzieć z którego przepisu blogowego je wytrzasnęłam. Co i rusz natrafiałam na przepisy jakiś wegetriańskich kotletów z fasoli, które połączyły mi się w głowie w jedną całość i z nutką improwizacji wyszło coś takiego:
Byćmoże nie wyglądają jakoś rewelacyjnie, ale w smaku były niesamowite. Dodałam mnóstwo posiekanych ziół, drobno posiekanej cebulki i czosnku. Poprostu rewelacja.
Powoli zbliżam się do końca 10go dnia mojego wegetarianizmu :)
Podziwiam silną wolę, ja nawet pięciu dni nie potrafię wytrzymać bez sięgnięcia po coś niezdrowego i słodkiego, a co dopiero mówić o 10 dniach diety. Wciąż tylko jak refren powtarzam "od jutra" ;p
OdpowiedzUsuń